czwartek, 29 maja 2008

dzieńdobry... przeczytam wam wiersza

Kaprycho mam wkleić łoświersze o musze, znaczy sie o owadzie, nie że muszę...
Czemu?
Bo TEMU!

pierwszy, który uroił mi się w kwietniu, dokładnie 6 IV jakoś tak po drugim ciechanie :)

Pływa se w zęzie mucha
Woda jej w uchu chlupie
Lecz ona tego nie słucha
Bo marzy o swojej kupie

Nieprędko jednak owada
Przywita ciepełko i smrodek
Bo łosi jakichś dwa stada
Pakuje się w łódki środek

I myśli se biedne stworzenie
Się qffa znów wpakowałam
Znów będzie bujanie, moczenie
Czemuż ja w g... nie zostałam

A Ty gdy gniot ten przeczytasz
To głośno albo też na ucho
Być może siebie zapytasz
Łosiem ja jestem czy muchą?


potem, 20 IV jakoś tak w trakcie drugiego ciechana zmolestowałem Was takim oto kwasem:

Mucha w zęzie wymiotuje
Bo se jakiś łoś halsuje
"Facz niemyta" głośno woła
"Byś tu chociaż woodki polał"

Lecz nie słyszy łoś bzykania
Bo go jakiś młot dogania
Więc by wyregacić młota
Łosiu robi szybko zwrota

Przez sztag - tak jak morskie wygi
Mucha za to zwrot "do rygi"
Łoś na Sztynort wnet odpada
Co tam będzie za biesiada...

Nie za cicho, nie za głośno
Kulturalnie, z deczka sprośno
Przy wódeczce czy przy winie
Nie dowie się kto nie płynie


a że 26 IV już grubo po północy i po dwóch ciechanach i lampce wina naszła mieu wizja i uzewnętrzniła się w postaci kolejnego maszkarona:

Kropla kawki w zęzę wpadła
"Leczą się" - tak mucha zgadła
Co tam czadu wczoraj dano
Aż dziw że tak wstają rano

Ktoś gramoli się bez krzyku
Pewnie go zbudziło siku
Jeszcze tylko któraś wstanie
No i boskie jest śniadanie

"O sweet shit" mucha westchnęła
Wczoraj właśnie to pojęła
Rzekła z nutką żalu w głosie
"Czemuż ja nie jestem łosiem?"

"Zmniejszam od dziś gó...a racje,
zbieram na łoś-operację!
Na plastyczną, swojej twarzy,
bo być łosiem mi się marzy"


wyszedł tryptyk/trylogia/trójząb/trzypotrzy, ale takie jakieś niedokończone, zatem jeszcze jedna paskuda, choć nie mała ruda:

Usta Dody, Biust Pameli
Czyście qffa poszaleli
Panie doktor toż to załam
Przecież ja być łosiem chciałam!

Tyle postów, tyle kupy
Żeby taki mieć kształt ... pupy?!
Załamana mucha cała
Gdzieś w dal siną odleciała

By być łosiem, nie te drogi
Raczej szukaj łośzałogi
Matrix albo Blodughadda
Bardzo się ku temu nada

Tutaj życie masz królewskie
Raz rozplączesz "te niebieskie"
Lub dostaniesz wprost do rączki
Kawę, szota lub dwa pączki ;)

Zdrowo sobie pożeglujesz
Specyjałów zakosztujesz
Zatabaczysz i podźwięczysz
A ze śmiechu kiszkę skręcisz

A na koniec zacytuję
Albo wręcz sparafrazuję:
Koniec i bomba
Kto nie był, ten trąba


to było na słabym "podkładzie", tylko tiger gold edition :D zamiast szlachetniejszego napitku, ale inaczej mogłoby to się skończyć mniej więcej czymś takim: assndsnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnnn

środa, 28 maja 2008

poniedziałek, 26 maja 2008

wróciliśmy

No i znowu było niepowtarzalnie, zajebiście i ... za krótko.
No ale nie mogło być inaczej kiedy zbierze się do kupy tylu tak niesamowitych ludzi, tak otwartych i doda tak piękne okoliczności przyrody - przepis prosty i sprawdzony :)
Dziś spróbuję zabrać się za odtwarzanie z głowy (czyli z niczego) dziennika pokładowego. Wasze zdjęcia będą wielką pomocą :)

czwartek, 22 maja 2008

ŁośRejs - dzień piąty

Był wieczór a po nim poranek, dzień piąty...
Poranek pochmurny, lekko deszczowy. Dziwna pomroczność panowała pod sklepieniami czaszek wśród uczestników zeszłowieczornej biesiady. Jednak sukces i tak był - obie załogi w komplecie ;)

Jak co dzień wyciągnąć trzeba było swe umęczone członki przyczepione do nie mniej umęczonego korpusu z koi. Jak co dzień upewnić się czy to coś na szczycie korpusu to na pewno głowa i czy na pewno nasza...
Potem kupasikuząbkiprysznic i otwieramy oko na świat :) A świat jest piękny, bo jest kawa/pifko/inne przyjemne rzeczy. Na przykład Kuba raczył nas kwasem foliowym takim musującym. Rozumiem, że kobiety w ciąży tego potrzebują, ale po co to chłopu na kacu???

Po śniadanku (chyba było) zrobić klar, pozmywać statki (tylko czemu akurat wtedy kończy się woda w kranie?) i na morze, eee... jezioro. Wyjście około 11.00am, bardzo sprawne, nie mniej sprawne przejście pod mostem. No i wio na szerokie wody. A na szerokich wodach załoga zajęła strategiczne miejscówki w kokpicie a kapitan strategicznie przechwycił wiaderko, szczotę i szur szur po pokładzie.


Zuzia postanowiła jednak strategicznie zająć miejsce pod pokładem celem kontemplacji wydarzeń dnia poprzedniego. Wizualizacje poczęły jej przyjmować fizyczną postać, ale dzielna była, cicha i pokornego serca. W samotności znosiła cierpienie. No ale ile można delektować się wspomnieniami, niechby i tak świeżymi. Dostała od kapitana standardowe, przewidziane w procedurze, lekarstwo. Medykament nie raz i nie dwa przetestowany, fachowo pieprzówką zwany a składający się z: a) działki alkoholu nie mniej niż 40%, b) solidnej szczypty pieprzu, tak wymierzonej, aby w stakanku całość wyglądało jak dno Niegocina podczas jesiennej burzy. Mikstura owa w odpowiednim momencie podana (nie za późno), zastartowanie żołądka powoduje i powrót do normalności w czasie zdecydowanie krótszym niż przy użyciu jakichkolwiek innych wynalazków. Skutek uboczny - zianie ogniem żywym, ale wystarczy zachować standardowe środki ostrożności BHP i PPOŻ.
No cóż, a na jeziorze fajnie duło, bujaliśmy się jakoś tak bez celu po Kisajnie między Piękną Górą a Pierkunowem, Dotka znaczy się bujała za sterem. Aż Wojt wypatrzył śliczny przesmyczek. Taki na szerokość półtorej łódki, może dwóch :). Smyrnął tam swoim Matriksiksikiem a my... A my za nim :P


Precyzyjnie wpasowaliśmy się w przesmyczek na pełnym wietrze, elegansko, w motylu i ... zaparkowaliśmy niemniej elegancko za przyczyną nieodbezpieczenia płetwy sterowej, która była solidnie przywiązana kontrafałem do rumpla, coby samoczynnie nie wyskakiwała. No a tu samoczynne wyskoczenie było jak najbardziej pożądane... Ale wystarczyła dobra siekierka, odrąbanie rumpla, i... a nie, to nie ta bajka, tym razem obyło się na kilkusekundowej walce z węzłem :) i Krwistowłosa w pełnym majestacie poszła na Łabędzi Szlak.
A po łabędzim bardzo miło, trochę dżdżyło, a cycek (przez niektórych odbijaczem zwany) świetnie nadaje się jako medium w przekazaniu "czegoś zielonego" innemu jachtowi, który nie wiedzieć czemu wlókł się niemiłosiernie, jakby jakieś zwłoki ciągnął czy inną dryfkotwę. Za to kolibał się na boki niczym wańka wstańka :)

Popływali, popływali, ..., zgłodnieli :P

Zatem u ujścia Łabędziego Szlaku na wysokości Pierkunowa na kotwicy stanęli i za przyrządzanie paszy się wzięli. A w zasadzie wzięły, bo zdaje się, że tym razem męska ręka do posiłku przyłożona nie została. A że Zuzia wyłoniła się spod pokładu mniej więcej o 15:58 to wraz z Annuchą ostro chwyciły się za piersi, tzn. za kurczęce piersi, uprzednio przez Wojta okrutnie zmaltretowane poprzez a) zakup w kerfiurze czy innym realu, b) przetrzymanie nocy i dnia w bagażniku samochodu.

Dobrze że byliśmy na wodzie bo by nam to mięsko samo uciekło, woń już z siebie generowało taką, że refleksja nachodziła czy ono jest jeszcze przed czy już po strawieniu... :) Jednak te małe, kobiece rączki zaczarowały tak, że mimo prawiedogotowania kuraka, najedliśmy się do (prze)syta i rybki z nami też. A niestrudzone małe kobiece rączki, widocznie z braku lepszego zajęcia albo tak z nałogu poczęły lepić kulki z innego mienska, coby nam nazajutrz, tudzież dziświeczór, brzuchy na jelicie cienkim nie rzępoliły.
W międzyczasie, prawie niepostrzeżenie, przeszła burza gdzieś tam na horyzoncie, przepłynęła Gabi, siostra Netki, łódka dobrze wpisana w dzieje Antybagna, ale młodzież na niej płynąca nawet nie zauważyła naszego pozdrowienia :/

Ciężsi, średnio o masę zajmującą półtorej objętości żołądka, wypłynęliśmy w kierunku Sztynortu.
Na Kisajnie spotkała nas niespodzianka, oprócz fajnego wiatru w pakiecie gratis w postaci masażu twarzy, czy co tam kto wystawił, za sprawą ożywczej mżawy. Nasz rzepik miał chyba dylemat, bo to łasuch na wszelkiego rodzaju masaże, ale temperatura otoczenia nie sprzyjała ekspozycji większej powierzchni ciała :) Dlatego wciskał się wszelkimi otworami w garderobach współzałogantów celem "podładowania".



Szczęśliwie, szczęśliwe załogi dotarły do Sztynortu (a że było fajnie to Krwistowłosa zrobiła jeszcze rundkę wokół wyspy przed wejściem do kanału). A w Sztynorcie... masakra. Łódka na łódce, nie ma gdzie bukszprytu wcisnąć. Staneliśmy jakoś tak przyklejeni do końca kei, ale przynajmniej spokój, widok na wodę i pomost niezbyt tłoczny, na którym mogliśmy rozłożyć się z miłym towarzystwie i konsumować (lubieżnie) kotlety z takim poświęceniem prze Zuzę wysmażone, co mocniejsze napitki i smalec powstały jako produkt uboczny a nie mniej wartościowy podczas procesu smażenia. Al śpiewał rzewnie piosenkę o Kaju i Królowej Śniegu. Zrobiło się lirycznie, nastrojowo, ktoś zbił kieliszek, w dali gwar, zapach grilla, szum wiatru, plusk wody. Dobra, dość, szyję już bajkę bo nie bardzo pamiętam cały przebieg owego wieczora. Ponad półtora miesiąca robi swoje, chyba że to półtora litra. Ale nie ważne, na pewno w komentarzach dopowiecie...

środa, 21 maja 2008

ŁośRejs - dzień czwarty

Tegoś dnia do załogi Blodughaddy dołączyły:
- Annucha - załogantka z temperamentem, niekonwencjonalna, markiza de Sade chyba nie potępiająca ;), bardzo ruchliwa ale że kompaktowa to do przyształowania dobrze nadająca się, pierwszy raz na pokładzie
- Dotka - doświadczona żeglarka, amatorka portowych tawern i łamaczka serc żeglarzy przy barze, wykonuje taniec brzucha (podobno), w każdym razie przelewa się przez stół całkiem gibko, z kapitanem płynie pierwszy raz

Tym razem słońce było rano jeszcze za drzewami - dało pospać. Potrzeby fizjologiczne niestety nie, także tak po 9 już rozklejaliśmy powieki. Kuba od świtu szwędał się po okolicy. Potem się zmęczył ;)
Dwie butelki ciechana, które jakimś cudem się uchowały były bardzo...

"Szybciutko" uwinęliśmy się z porannymi czynnościami rytualnymi w nowiutkich, mało jeszcze używanych, sanitariatach, potem śniadanko (co było, bo ja nie pamniu) i tak ok południa Zuzia profesjonalnie wyprowadziła Krwistowłosą z basenu zielonogajowego. Wcześniej niezauważenie odpłynął luksusowy jacht o którym wspominaliśmy w komentarzach do poprzedniego dnia. No i co? No i wkanał. A w kanale nasz księciunio Kapucynek wziął się do uczciwej roboty ;)

No i płyniemy sobie, płyniemy, tak sobie płyniemy, ale na Kanale Szymonieckim (o ile mnie moje synapsy nie zawodzą), Zuzia postanowiła zapewnić troszkę adrenaliny poprzez zaplątanie się w przedłużkę do rumpla, co spowodowało dość gwałtowny skręt w kierunku brzegu kanału, gotowość Kuby do wyskoczenia celem ochrony kadłuba i, podejrzewam, pewien niepokój na łódkach płynących z naprzeciwka.

Ale ofkors pełen profesjonalizm i opanowanie, mieliśmy chyba jeszcze całe pół metra luzu, powrót na kurs i już po wyjściu z kanałów znowu szmatki w górę. Tylko sieroty jedne, przegapiliśmy Prażmowo (w zasadzie ja sierota zapomniłem). No cóż, innym razem pomachamy Gabi i Netce :) Zresztą Gabi widzieliśmy potem gdzieś na Łabędziem Szlaku.
Dobry sternik powinien mieć profesjonalnego szotowego. Ja takiego miałem :)

W końcu Kula. Po krótkiej halsówce wjechaliśmy w zatoczkę przed mostem i do pomostów na szybkie to tamto. Niestety widać że jest to przystanek dla wielu żeglarzy na szybkie to tamto, ale nie każdy potrafi po sobie pozostawić okolice w takim stanie w jakim ją zastał :(

Odejście od rozpadających się pomostów utrudniał nieco dopychający wiatr, ale poszło bez większych problemów, most i mamy Boczne. Płynęło się miło, wręcz błogo, a Kapucynkowi to było jeszcze bardziej błogo, ale o tym sza! ;)
Na Niegocinie znowu mieliśmy w plecy, więc Zuzi znowu zaczęło się nudzić :P

W połowie Niegocina zgłosiła się mała ruda Annucha, że jest i że tęskni. Musiała jeszcze trochę potęsknić w barze z nalewakiem (jakie pifko piłaś?).

Przejęliśmy nową załogantkę w porcie macierzystym Blodughaddy, zamieniliśmy parę słów z Piotrkiem (opiekunem łódki) i nie czekając zbytnio poszliśmy w kierunku starego kanału, który oczywiście sprawnie "przepyrkaliśmy" i po tym jak Monia swoim sokolim wzrokiem wypatrzyła Matrixa, wpłynęliśmy do Pięknej Góry celem niecierpliwego oczekiwania na resztę bandy łośrejsu.
Oczekiwanie było ale bez obijania się. Klar na pokładzie "świąteczny", w końcu znamienitych gości spodziewaliśmy się. Gulasz przygotowywała Zuzia, świąteczne stroje, makijaże, fryzury, ... No może troszkę przeginam, ale nagle, ni stąd ni z owąd na pomoście pojawiła się forpoczta, wygłodniałych zarówno zwykłej strawy jak i kołysania pokładu, oczekiwanych łosi. Powitaniom, krzykom, płaczom, ściskom, spazmom, końca nie byłom. Ale zanim się do swojej matrixowej konserwy zapakowali to i noc nastała, a z nią pora biesiady, jak już wspomniałem, niecodziennej, a świątecznej.
Pod pożyczonym tentem, Wojt-robocik przystąpił do dzieła i wściekłe polewał.
Atmosfera rozkręcała się gdy wtem wiadomość: "Papierz nawiedził Piękną Górę". Uomatko co się wtedy działo!!! Co ci spokojni żeglarzowie na przycumowanych łódkach musieli myśleć. Co przeżyć. Biały szkwał to przy tym delikatny bączek. Niczym tuzin tabunów dzikich bizonów przetoczyła się część (głównie żeńska) załogi po pomoście. A że staliśmy na końcu to efekt był nie sekundowy bynajmniej. Myślałem, że Al razem z latarnią na brzeg dobiegnie. A jak już zobaczyliśmy papamobile, to wszyscy, nie wiem jakim cudem w ten pojazd się wtłoczyliśmy (laski oczywiście z piskiem pierwsze i przez okno na wpół otwarte. Wydawało mi się że przez chwilę lekkie przerażenie w oczach Bartka dostrzegłem. Ale potem oczywiście znowu spazmy, obściski, etc.

No to załogi w komplecie. Do Krwistowłosej zamustrowała się jeszcze Dotka ze swoją wielką rurą, której efekty pracy będziemy podziwiać w galerii.
Ja zostałem ego wieczoru wzruszony pamięcią łosi o moich wkrótce urodzinach. Otrzymałem 100lat, super życzenia i zajebisty kubek z higienistką - wersja dzienna i nocna ;)
Bart, jak zwykle, przywiózł najświeższe wieści z DSP (Duchowej Stolicy Polski) czyli z Thorn. No i jak co roku, nie zabrakło rejsowego szlagieru. Tym razem były nawet dwa: "Bal na Gnojnej" i "Jamayka". Obie piosnki wyrządziły trwałą szkodę w naszych zwojach mózgowych i nie udało się pozbyć nawyku ich podśpiewywania.
Jako że pierwszy raz spotkały się tego wieczoru dwie indywidualności (Bart i Dotka) doszło między nimi do fajnego iskrzenia, ścierania poglądów, a nawet do utarczek słownych :D
Tego wieczoru Annucha zaprezentowała niekonwencjonalny patent na szybkie schodzenie pod pokład, ale jakoś się nie przyjął...
No cóż, gdy sobie już pojedli, popili to coś by i pośpiewali. Akurat na brzegu jakaś kompanija pieśni przy gitarach uskuteczniała to postanowiliśmy ich w tym procederze wesprzeć. Bart poszedł nawet dalej i wyciągnął z zapasów Ala "coś zielonego" i począł po katolicku tym częstować uczestników śpiewów wieczornych, czym uzyskał powszechny szacunek, podziw, uwielbienie acz niektórzy z pewną nieufnością podchodzili do naszego przewodnika duchowego, więc za karę nie zostali napełnieni "czymś zielonym" z rąk jego.
Śpiewało się pięknie, od serca, nie koniecznie zgodnie z tymi czarnymi robaczkami które na pięciolinii w śpiewniku były, ale dużo radochy było. A że po powrocie nikogo przy stole biesiadnym nie zastaliśmy, to spać się położyliśmy, bez chrypki nawet bo to "coś zielone" moc smarowniczo-leczniczą miało.
Rzep ... wiadomo

wtorek, 20 maja 2008

ŁośRejs - dzień trzeci

No tym razem to już z lekka przegięliśmy. Pobudka coś około 8.00 - 8.30. Cóż, poranna kupa jest bezlitosna, a i słońce zaglądnęło nam przez bulaje, także mus jest mus. Daliśmy zarobić właścicielom tawerny - prysznice, ubikacje, ładowarki, suszarki, za prostownice nie było stawki :)
Koniec końców, jak zebraliśmy się do wyjścia, do pomostów zaczęli przybijać już pierwsi żeglarze (o której oni musieli wyjść, nie mieści się to w głowie). Ale widać było że to wilcy szuwarobagienni starej daty. A że szli pod wiatr to i okutani w sztormiaki, brody oszronione, a my - na krótko, wypucowani, wypoczęci :D
Chyba zbyt sielsko i spokojnie było bo Zuzia musiała coś wykombinować, a że usłyszała że Dotka kiedyś na rejsie to korzystała z "toalety rufowej", to nie mogła oprzeć się pokusie żeby samej nie spróbować. Ileż to było przygotowań, planów, rozstawiania parawanów, no i oczywiście uczulania wszystkich wszem i wobec do bacznego obserwowania celu na kursie w trakcie całej operacji. Niestety jeden niesforny aparat fotograficzny albo głuchy albo po naszemu nie rozumiejący, łypnął dwa razy okiem. Fiu, fiu, takie dwie rufy, Blodughaddy i Zuzi, jedna piękniejsza od drugiej ;) Z żalem niestety donoszę, że aparat został w porcie przechwycony i unikalne fotki usunięte, a funkcji undelete niet :/

Utrwalił się nowy greps przyholowany przez Kubę, gdy ktoś chce czegoś namolnie i coraz więcej, to odpowiedź brzmi:
"I co jeszcze? Dwa pączki i ch*a do rączki?"
Podobno jedna mama tak do swojego synka się zwraca :)
A tak w ramach dygresji, nasunęło mi się spostrzeżenie, że rejs generalnie łagodzi. Takie na przykład wulgaryzmy. Normalnie rzucają się napastliwie w ucho, są niesmaczne, albo nadużywane. A na rejsie spełniają swoją właściwą rolę, wzmacniają siłę wypowiedzi, czasem dają efekt humorystyczny, pikantny. Nawet taki "ch*j" w ustach pięknej dziewczyny nie sprawia wrażenia czegoś niestosownego czy grubiańskiego ;)

Słońce i wiatr, tak można podsumować warunki. Tak było fajnie, że bez żalu minęliśmy wejście do kanału żeby sobie jeszcze pośmigać. Marcin chyba wtedy pierwszy raz dostał "lejce" do ręki i po minie widać było, że radochę miał z tego.
Zobaczywszy Mikołajki z daleka, zawróciliśmy ku kanałom coby obiad o rozsądnej jeszcze porze spożyć.

Ponieważ Zuzia odpowiedzialnie przejęła na siebie ciężar zaprowiantowania, to w międzyczasie opracowała menu na następne dni wraz z listą niezbędnych zakupów, po czym z pomocą naszego Kapucynka, mega SMS-a wygenerowała do ekipy mającej nazajutrz do nas dołączyć.
Kanał, jak to kanał, przeszliśmy sprawnie, chociaż Marta już nogami przebierała i już prawie na kole chciała być holowana, żeby tylko móc dymka puścić :-i

Do Małpiego, ups Zielonego Gaju wpłynęliśmy pięknie, mimo że jakiś magik z położonym masztem stał u wejścia, pięknie weszliśmy i pięknie stanęliśmy ... jakieś 2m od pomostu. Lekki zmierzch, woda mętna, brak informacji, no SKĄD miałem wiedzieć że tam tak płytko. Ale Marcin zaraz dzielnie wyciągnął miecza i dobiliśmy "na jajeczko".

Oj ulżyć trzeba było umęczonym ciałom ;) Dziewczyny radośnie pobiegły na górkę i ... nie prędko wróciły. A wróciły rozszczebiotane, rozpromienione. Okazało się że były uwodzone przez miejscowego Strażnika Przybytku Ulgi Umęczonych Pęcherzy. Miały ofertę wręcz darmowego skorzystania. Ale sierotki pochwaliły się, że z chopami som, to skasował je wg cennika :>
PORA OBIADU na kolację. Tym razem cycki kurzęce w sosie japkowym z ryżem. Też nikomu nie zabrakło.

A po obiadku, stoliczek na patio i w tych jakże pięknych okolicznościach przyrody i ten i nie powtarzalnych, przystąpiliśmy do miłego spędzania wieczoru, którego głównym punktem była próba generalna naszego nowego show. Z tego wydarzenia zarejestrowane zostało unikalne nagranie, które na pewno stanie się bestsellerem, kiedy będziemy już sławni i bogaci. Piękni mamy zamiar być zawsze ;) Niestety troszkę nawalił dźwiękowiec i sekcja rytmiczna jest dość słabo uwypuklona, jednak soliści nadrabiają wszystko.
Znamiennym wydaje się być fakt, że kiedy po rejsie poszliśmy po koncercie Lao Che do jednego z ogródków na piwko, spotkaliśmy Monię siedzącą sobie z koleżanką. Koleżanka owa spojrzawszy na Marcina wykrzyknęła "ale ja Ciebie to chyba z youtube znam!" :) Zatem pierwsze symptomy sławy już niezaprzeczalnie są.
Na koniec standardowa spontaniczna procedura ładowania się w koje.
Rzep się ładował.

poniedziałek, 19 maja 2008

ŁośRejs - dzień drugi

Załoga zerwała się z koj bladym świtem, około dziewiątej rano. Po dokonaniu niezbędnych czynności okołowłasnoosobowych (wychodki jeszcze nówka) i spożyciu śniadania (kto pamięta co było?) odcumowaliśmy, wyszliśmy na wstecznym i poszliśmy dalej ku kanałom. W tym czasie ostateczne poprawki zostały wydane przez Kubę do kawału z poprzedniego dnia i w pełni zupgrade'owany brzmiał mniej więcej tak:
Do portu, gdzieś w Ameryce Południowej, wpływa ogromny rosyjski drobnicowiec o wyporności trzysta miliardów ton. Z góry Matros [M] tego korablja woła do Bosmana [B]stojącego na brzegu:
[M] dzierży liiinuuuu
Bosman robi minę w stylu "ococik..achodzi" rozkładając ręce odpowiada roztropnie: eeeee?
[M] nu dzierży liiinuuuu
[B] yyyyyyy?
[M] gawaritie pa ruski?
[B] ee
[M] parlewu franse?
[B] ee
[M] szprechen zi dojcz?
[B] ee
[M] do you speak english
[B] yes! I do, ofcourse - odpowiada uradowany
[M] nu tak dzierży liiinuuu





Po wpłynięciu w kanały, pokład Krwistowłosej opanowała banda "nietylkokrwistowłosych" ale wielkiej paniki w otoczeniu nie rozpętała bo jachtów o tej porze jeszcze niewiele na wodach mijała.


Po wyjściu z kanałów do płw. Pazdór dopłynąwszy załoga głód poczuła i bezsens tak wczesnego dojścia do celu, także rzuciwszy kotwicę przy trzcinkach, obiadek w postaci obłędnych mielonych w wygłodniałe swe paszcze wrzuciła. Nikt głodnym nie pozostał :)

Ryn, miejsce magiczne, zawsze jakaś palma tam odbija ;)
Do tawerny, ogrzać się przy grzańcu, skomplikowane transakcje finansowe przeprowadzić i ... zarazić się bitem. W owym czasie początek epidemii opryszczkowej nastąpił. Marta dzieliła hojnie ową przypadłością ;) już przecież "nie prątkująca". Robin natomiast zaraził się w tawernie Stand by me. No może tą wersją :D A SKORO się zaraził to robił y-y yyy-y yyy-y yy-y... Choroba ta okazała się mieć bardzo krótki okres inkubacji i piorunującą rozprzestrzenialność (matko, co ja za słowa wymyślam), także już po chwili kolejni zarażeni robili y-y yyy-y yyy-y yy-y ... a także ujawniło się dwoje solistów którzy zaczęli "przypominać" sobie słowa. Cóż to było za prawykonanie! Że też nas z Rynu nie wyrzucili... ;) Ale Kuba zawinąwszy się w kocyk Zuzi, profesjonalnie równoważył łódkę ułożywszy się na prawej burcie (wszyscy siedzieli po lewo). No i tak śpiewamy, grono fanów rośnie, extaza. Coraz więcej słów sobie "przypominamy". Kuba coraz bardziej przytula się do knagi. W międzyczasie spacery w krzaczki, skok Moni w objęcie niczego nie przeczuwającej Zuzi i efektowny pad na pomost. Kuba - wiadomo... Dochodzimy już do perfekcji niemalże i końca którejś tam butelki, trzeci z rzędu refren Marty - istny popis solo rodem z Lascali i wtem nastąpiło TO. TO coś co przyszło niczym huragan w cichą noc czerwcową, TO coś co było jak potop dla ziomali Noego, jak kubek z higienistką dla Robina, jak niespodziewana niespodzianka dla niespodziewającego się niespodzianki. Kuba, ten Kuba, którego wszyscy uznali za straconego owego wieczoru acz niezbędnego dla zachowania równowagi. Ten Kuba siadł nagle i wydobył głos paszczą. Ale jaki GŁOS. Głos, który rzucił wszystkich na dno kokpitu. Głos, który zwalił na kolana, który sponiewierał, spowodował zgon i jednoczesne zmartwychwstanie. Coś czego nie jest w stanie oddać żadne słowo pisane, jedynie zaimitować w postaci onomatopeja: ana hy a fiu a pffrrru (niech poprawi mnie ktoś kto potrafi to lepiej oddać...) W następnym odcinku unikalne nagranie z próby generalnej owego dzieła.
Rzep grzał się...

niedziela, 18 maja 2008

ŁośRejs - dzień pierwszy

Wydarzyło sie to dnia osiemnastego, miesiąca piątego, Roku Pańskiego dwa tysiące ósmego w Giżycku w porcie Dalba.

Kapitan Robin zebrał był załogę z dzielnych wilków szuwarobagiennych złożoną, jako też i z pierwszy raz na szerokie wody wypływających ale z sercami do żeglowania gorejącymi i całym ich jestestwem ku przygodzie wyruszyć chętnymi.
I tak u boku i pod komendą Kapitana Robina stanęli:
- Zuzia - żeglarka zuchwała w bojach zaprawiona i wrażeń głodna, a że o głodzie wspomniałem to jest ona takowoż niezastąpiona w kambuzie, gdzie przemyślne specyjały ku rozkoszy podniebień załogi przygotować potrafi jak mało który, z Kapitanem pływa już nie pierwszy raz
- Moniak - rzepem nazwana, ozdoba każdego pokładu, jako załogant nieoceniona a w każdej wolnej chwili siły witalne i energię życiową z przygodnych osób wysysająca, z Kapitanem pływa już nie pierwszy raz
- Kuba - łoś dżentelmen, wyśmienity wilk szuwarobagienny, swój fach po mistrzowsku sprawujący, moc wielką kontroli nad przechyłem statku mający i prywatnymi ickami dysponujący, z Kapitanem płynie pierwszy raz
- Marta - wielce przygód spragniona, głosem swym syreny morskie zawstydzająca, a po przyjacielsku epidemie rozsiewającca, z Kapitanem płynie pierwszy raz
- Marcin - wygodny księciunio, kapucynkiem nazwany, podwójnie otwartym otworem gębowym przestrzeń mazurską chwytający, żeglarskie rzemiosło w lot pojmujący, z Kapitanem płynie pierwszy raz


Owego dnia załoga zamustrowała się na pokładzie Blodughaddy i około pięciu godzin po tym jak słońce stało w zenicie, z portu wyszła i od razu w rozradowane gęby deszczem dostała. Przez całe jezioro Niegocin szczęśliwym wiatrem od tyłu wiejącym niesiona, do jeziora Bocznego dotarłszy i pod mostem przeszedłszy, do przyjaznego pomostu dobiła, starannie jacht zacumowała i opatrzyła.
Moniak i Zuzia posiłek godny przygotowywać poczęły, z placków ziemniaczanych z sosem pieczarkowym tudzież tzatziki oraz sałatką z brokułów złożony. Męska część załogi, na ląd zeszła, miejsce na posiłek wściekłymi psami odkazić.
Deszcz nie ustawał w swoim dziele ale zahartowanej załodze nijak to nie przeszkadzało, wręcz uroku dodawało tymbardziej, że do kolacyji dwie świece postawione zostały.
Po wieczerzy, z morale podniesionym wyśmienitymi daniami jako i niezgorszymi trunkami, załoga na zasłużony spoczynek się udała.
Rzep się ładował.

środa, 14 maja 2008

smutne...

Niestety są też barany wśród ludzi, choć nie wiem czy to nie zbyt nobilitujące określenie dla takich człowieków...
http://www.tvn24.pl/-1,1549512,wiadomosc.html
Głupota to chyba tylko ludzka cecha :/

wtorek, 13 maja 2008

Jak się przygotować na rejs


Tak od paru lat chodzi mi po głowie opracowanie jakiegoś zbioru porad typu co ze sobą zabrać, w czym się lansować, ile, po co, etc. żeby w miarę wygodnie i wesoło przeżyć rejs szuwarowo-(anty)bagienny :P

A zatem zachęcam wszystkich do wyrzucenia z siebie swoich doświadczeń, przypuszczeń, wątpliwości, zapytań a na koniec zbierzemy to do kupy, przemielemy, przekompilujemy i jeśli będzie miało odrobinę sensu - opublikujemy :D

Żeby wszystkiego nie zaczynać od zera - parę moich "mondrości".

Na rejs koniecznie zabierz:
- dużo poczucia humoru
- całe mnóstwo otwartości i pozytywnego nastawienia
- odrobinę melancholii
- nieco chęci / zapału do współpracy
To niewiele miejsca zajmuje a bardzo się przydaje :)

Ubrania:
Dla ochrony przed deszczem: kurtka/sztormiak, spodnie nieprzemakalne, gumiaczki. Jeśli ktoś nie ma takiego ekwipunku i nie wie czy będzie jeszcze kiedyś potrzebował to może na początek zaopatrzyć się w sklepie ogrodniczym - tanio i niezobowiązująco. Jeśli ktoś jeździ na nartach i ma ubrania na narty - może zaadaptować niektóre części garderoby.
Do opalania: co każdy lubi ;) Na pokładzie raczej sandałki.
Na średnio gorące dni/wieczory generalnie też co każdy lubi, jakiś polar, jakieś dżinsy wystrzępione, jakieś adidasy. Szpilki mogą się nie sprawdzić. Koszulki antybagienne za to i owszem :D Nakrycie głowy i okulary p.słoneczne też się przydają, czasem bardzo. Klapki pod prysznic.

Kosmetyki:
Głównie krem z filtrem, coś na komary i cała zawartość waszych łazieniek wedle uznania ale miejmy na uwadze że im więcej na siebie wlejemy/wetrzemy/wypsikamy tym więcej tego znajdzie się w wodzie i w powietrzu.

Do spania:
Śpiwór, a jak ktoś nie może zasnąć bez jaśka, niech bierze jaśka byleby za mocno nie chrapał, nie głośniej niż ja :D

Wyposażenie:
PATELNIA!!! - podstawowe narzędzie w kambuzie, praktycznie zawsze te oferowane przez czarterodawców nadają się co najwyżej do płukania złota.
Przyda się też na jachcie jakiś toporek (nie do rąbania masztu w czasie sztormu ale np. do ucięcia drewienka na ogniseczko czy kijaszka na kiełbaseczkę).
Saperka, żeby ogniseczko zakopać, ew. skonstruować terenową toaletę ;)
Prostownica do włosów - sprzęt niezbędny każdej szanującej się załogantce ;)
Sprzęt do utrzymania łączności, szczególnie przy rejsach wielołódkowych, ale przydatny też dla naszego bezpieczeństwa. Teraz to raczej nie problem, wszyscy mają komóry, ale jeśli jest jeszcze jakieś walkie-talkie - też fajnie.
Sprzęt foto - na pewno będzie wiele okazji do wciskania spustu migawki.
Ładowarki do ww sprzętu elektronicznego.

Wyżywienie:
Tu potrzebna zuzia jest :) Zawsze przydadzą się pyry pod każdą postacią. Rytualne robienie placków ziemniaczanych to jest to. Mąka - coby kac-naleśniczki rano dały siłę do dalszego żeglowania. Jaja, takie kurzęce na jajówę, omleta itp. Makaron (w tym roku szczególnie modny łoś-makaron). KAWA, herbata, cukier, mleko do kawiarenki. Cebula, papryka, ogórki, pomidory, czyli jednym słowem co się zamarzy i nie psuje zbyt szybko, a że na trasie sporo sklepów/sklepików/straganów/knajp to ze świeżynką problemów też nie ma...

Coś dla ducha:
No tu jest też szerokie pole do popisu, ale kilka obowiązkowych pozycji to:
- czysta Luxusowa/Wyborowa + soczek malinowy + tabasco na "wściekłe psy"
- żołądkowa gorzka
- siwucha - oryginalna, regionalna ;)
- wino do obiadków
- pifko dla schłodzenia umęczonego organizmu

Czego nie zabierać:
- krzyżówek, sudoku, itp. rozrywek jednoosobowych
- sterty nieprzeczytanych gazet, czasopism (żeby nadrobić zaległości)
- laptopa czy innego organizera, chyba że jest to warunek niezbędny do wypuszczenia nas w ogóle na urlop
- wrzeszczącego sprzętu grającego z walizą płyt jak i walkmanów, MP3, DVDPlayerów i innego szmelcu odwracającego uwagę od rzeczy istotnych a zwracającego uwagę innych na nas jako generatorów zbędnego hałasu

C.D.N.

wtorek, 6 maja 2008

bandera

Mamy szybko zmontowane trzy projekty bandery:
Granatowo-pomarańczowy

Bardzogranatowo-żółty

Granatowo-czerwony

Po prawej ankieta - jeśli któryś wpadnie Ci w oko albo wszystkie są do bani - nie duś tego w sobie - powiedz :)
Szczególnie przy wyborze "Inna" rzuć propozycją w komentarzu ;)

No to dodam jeszcze jeden, pozakonkursowy. Przejdzie jeśli będą spazmatyczne głosy za nim, w komentarzach :)
Bardzogranatowo-pomarańczowy: