środa, 21 maja 2008

ŁośRejs - dzień czwarty

Tegoś dnia do załogi Blodughaddy dołączyły:
- Annucha - załogantka z temperamentem, niekonwencjonalna, markiza de Sade chyba nie potępiająca ;), bardzo ruchliwa ale że kompaktowa to do przyształowania dobrze nadająca się, pierwszy raz na pokładzie
- Dotka - doświadczona żeglarka, amatorka portowych tawern i łamaczka serc żeglarzy przy barze, wykonuje taniec brzucha (podobno), w każdym razie przelewa się przez stół całkiem gibko, z kapitanem płynie pierwszy raz

Tym razem słońce było rano jeszcze za drzewami - dało pospać. Potrzeby fizjologiczne niestety nie, także tak po 9 już rozklejaliśmy powieki. Kuba od świtu szwędał się po okolicy. Potem się zmęczył ;)
Dwie butelki ciechana, które jakimś cudem się uchowały były bardzo...

"Szybciutko" uwinęliśmy się z porannymi czynnościami rytualnymi w nowiutkich, mało jeszcze używanych, sanitariatach, potem śniadanko (co było, bo ja nie pamniu) i tak ok południa Zuzia profesjonalnie wyprowadziła Krwistowłosą z basenu zielonogajowego. Wcześniej niezauważenie odpłynął luksusowy jacht o którym wspominaliśmy w komentarzach do poprzedniego dnia. No i co? No i wkanał. A w kanale nasz księciunio Kapucynek wziął się do uczciwej roboty ;)

No i płyniemy sobie, płyniemy, tak sobie płyniemy, ale na Kanale Szymonieckim (o ile mnie moje synapsy nie zawodzą), Zuzia postanowiła zapewnić troszkę adrenaliny poprzez zaplątanie się w przedłużkę do rumpla, co spowodowało dość gwałtowny skręt w kierunku brzegu kanału, gotowość Kuby do wyskoczenia celem ochrony kadłuba i, podejrzewam, pewien niepokój na łódkach płynących z naprzeciwka.

Ale ofkors pełen profesjonalizm i opanowanie, mieliśmy chyba jeszcze całe pół metra luzu, powrót na kurs i już po wyjściu z kanałów znowu szmatki w górę. Tylko sieroty jedne, przegapiliśmy Prażmowo (w zasadzie ja sierota zapomniłem). No cóż, innym razem pomachamy Gabi i Netce :) Zresztą Gabi widzieliśmy potem gdzieś na Łabędziem Szlaku.
Dobry sternik powinien mieć profesjonalnego szotowego. Ja takiego miałem :)

W końcu Kula. Po krótkiej halsówce wjechaliśmy w zatoczkę przed mostem i do pomostów na szybkie to tamto. Niestety widać że jest to przystanek dla wielu żeglarzy na szybkie to tamto, ale nie każdy potrafi po sobie pozostawić okolice w takim stanie w jakim ją zastał :(

Odejście od rozpadających się pomostów utrudniał nieco dopychający wiatr, ale poszło bez większych problemów, most i mamy Boczne. Płynęło się miło, wręcz błogo, a Kapucynkowi to było jeszcze bardziej błogo, ale o tym sza! ;)
Na Niegocinie znowu mieliśmy w plecy, więc Zuzi znowu zaczęło się nudzić :P

W połowie Niegocina zgłosiła się mała ruda Annucha, że jest i że tęskni. Musiała jeszcze trochę potęsknić w barze z nalewakiem (jakie pifko piłaś?).

Przejęliśmy nową załogantkę w porcie macierzystym Blodughaddy, zamieniliśmy parę słów z Piotrkiem (opiekunem łódki) i nie czekając zbytnio poszliśmy w kierunku starego kanału, który oczywiście sprawnie "przepyrkaliśmy" i po tym jak Monia swoim sokolim wzrokiem wypatrzyła Matrixa, wpłynęliśmy do Pięknej Góry celem niecierpliwego oczekiwania na resztę bandy łośrejsu.
Oczekiwanie było ale bez obijania się. Klar na pokładzie "świąteczny", w końcu znamienitych gości spodziewaliśmy się. Gulasz przygotowywała Zuzia, świąteczne stroje, makijaże, fryzury, ... No może troszkę przeginam, ale nagle, ni stąd ni z owąd na pomoście pojawiła się forpoczta, wygłodniałych zarówno zwykłej strawy jak i kołysania pokładu, oczekiwanych łosi. Powitaniom, krzykom, płaczom, ściskom, spazmom, końca nie byłom. Ale zanim się do swojej matrixowej konserwy zapakowali to i noc nastała, a z nią pora biesiady, jak już wspomniałem, niecodziennej, a świątecznej.
Pod pożyczonym tentem, Wojt-robocik przystąpił do dzieła i wściekłe polewał.
Atmosfera rozkręcała się gdy wtem wiadomość: "Papierz nawiedził Piękną Górę". Uomatko co się wtedy działo!!! Co ci spokojni żeglarzowie na przycumowanych łódkach musieli myśleć. Co przeżyć. Biały szkwał to przy tym delikatny bączek. Niczym tuzin tabunów dzikich bizonów przetoczyła się część (głównie żeńska) załogi po pomoście. A że staliśmy na końcu to efekt był nie sekundowy bynajmniej. Myślałem, że Al razem z latarnią na brzeg dobiegnie. A jak już zobaczyliśmy papamobile, to wszyscy, nie wiem jakim cudem w ten pojazd się wtłoczyliśmy (laski oczywiście z piskiem pierwsze i przez okno na wpół otwarte. Wydawało mi się że przez chwilę lekkie przerażenie w oczach Bartka dostrzegłem. Ale potem oczywiście znowu spazmy, obściski, etc.

No to załogi w komplecie. Do Krwistowłosej zamustrowała się jeszcze Dotka ze swoją wielką rurą, której efekty pracy będziemy podziwiać w galerii.
Ja zostałem ego wieczoru wzruszony pamięcią łosi o moich wkrótce urodzinach. Otrzymałem 100lat, super życzenia i zajebisty kubek z higienistką - wersja dzienna i nocna ;)
Bart, jak zwykle, przywiózł najświeższe wieści z DSP (Duchowej Stolicy Polski) czyli z Thorn. No i jak co roku, nie zabrakło rejsowego szlagieru. Tym razem były nawet dwa: "Bal na Gnojnej" i "Jamayka". Obie piosnki wyrządziły trwałą szkodę w naszych zwojach mózgowych i nie udało się pozbyć nawyku ich podśpiewywania.
Jako że pierwszy raz spotkały się tego wieczoru dwie indywidualności (Bart i Dotka) doszło między nimi do fajnego iskrzenia, ścierania poglądów, a nawet do utarczek słownych :D
Tego wieczoru Annucha zaprezentowała niekonwencjonalny patent na szybkie schodzenie pod pokład, ale jakoś się nie przyjął...
No cóż, gdy sobie już pojedli, popili to coś by i pośpiewali. Akurat na brzegu jakaś kompanija pieśni przy gitarach uskuteczniała to postanowiliśmy ich w tym procederze wesprzeć. Bart poszedł nawet dalej i wyciągnął z zapasów Ala "coś zielonego" i począł po katolicku tym częstować uczestników śpiewów wieczornych, czym uzyskał powszechny szacunek, podziw, uwielbienie acz niektórzy z pewną nieufnością podchodzili do naszego przewodnika duchowego, więc za karę nie zostali napełnieni "czymś zielonym" z rąk jego.
Śpiewało się pięknie, od serca, nie koniecznie zgodnie z tymi czarnymi robaczkami które na pięciolinii w śpiewniku były, ale dużo radochy było. A że po powrocie nikogo przy stole biesiadnym nie zastaliśmy, to spać się położyliśmy, bez chrypki nawet bo to "coś zielone" moc smarowniczo-leczniczą miało.
Rzep ... wiadomo

13 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Heh mialam pod tym topickiem nic nie naskrobac, bo ani tu slowa o mnie nie bylo ani o prawie ze zalodze Matrixa... moze my w innym swiecie, ehem przepraszam Matrixie zylysmy... poza tym zdalam sobie sprawe ze to nie dziennik CALEGO rejsu tylko rejsu Krwistowlosej... ale potem przeczytalam komentarze do naszego kibicowania Polakom w pierwszym meczu, a tam stalo czarno na bialem ze... "na zuzię i rude zawsze mogę liczyć..."

takze ciesze sie ze do czwartego dnia pierwszy komentarz daje ja a nie zaden zalogant Krwistowlosej...

zreszta moze tez dlatego, ze blog antybagienny jest jedna z nielicznych stron ktore w pracy mi dzialaja... a ja mam taki zapal do pracy :]... tylko nie mam na co go przekuc, hehe ;)

Anonimowy pisze...

A moje wspomnienia z czwartego dnia zaczynaly sie od telefonu do pracy ze dzis sie jednak nie stawie :] na wezwanie cezarowe... pozniej zalatwianie wszystkiego w biegu... potem klejenie kotletow z Alem coby zaloga Matrixa po wyjezdzie Glownego Szefa Kuchni w osobie Zuzi nie umarla z glodu... niestety kotlety nie zdarzyly dotrwac do czasu ich szlachetnego przeznaczenia gdyz podzielily los kurczakow... tylko ze mniej chwalebny, bo nawet nie wiem czy jako pokarm dla rybek skonczyly :]

potem wyjazd i praktycznie nerwowe rozmowy w samochodzie, gdyz wszyscy chcieliby byc juz na miejscu... nastroj ten szczegolnie udzielal sie panujacemu nam i kierujacemu pojazdem zwanym Leonem Wojtowi < tu uklon w strone Wojta ;P >.

Na miejscu rzut okiem na pomoscie czy Loski juz zaparkowaly swoja lodke i nas wypatruja czy tez moze ich jeszcze nie ma... a reszta... reszte juz znacie... :] choc kazdy ja widzial i zapamietal w inszy sposob, w zaleznosci od tego ile jeziornego powietrza sie nawdychal, tudziez zakropionego "zielona wrozka", tudziez ugryzionego przez "wscieklego" z letkom nutkom goryczy zoladkowej ;)

robin pisze...

Rude, faktycznie wyszło tak, że pływaliśmy osobno i do tej pory dziennik dotyczy Krwistowłosej, ale wiem że Wojt już gdzieś namazał w brudnopisie swoje/wasze wspomnienia i sam czekam na tą na pewno pasjonującą, choć może nie najlżejszą lekturę :) i pewnie wtrącę swoje 3 grosze :P
A o tobie na pewno też będzie, oj będzie ... ;)

robin pisze...

a poza tym dziennik właśnie powinien "się pisać" przez wszystkich, to co ja skrobnę to taki zaczyn pod wspólnie wypieczony chlebek :D
bo ja już stary, pamięć małej pojemności i wolny do niej dostęp, a jak jeszcze zalane komórki to trafiają się utracone pakiety, nie zgadzają się sumy kontrolne, jakieś szumy, zakłócenia... :P

Anonimowy pisze...

to moze ci jakies wspomagacze zasponsorowac? jakiegos ciechanka zimnego, w sam raz na ten goronc... albo jakies winko (racja oczywiscie jedna butelczyna na glowe) :]

robin pisze...

teraz to ja chyba tylko kefirek, bo mi wątroba zacznie SMSy wysyłać ;)

Anonimowy pisze...

tego czwartego dnia naszego pieknego rejsu Wojt zadal mi to pamietne pytanie : "Marta czy podoba ci sie na rejsie"??? no i ja do tej pory odpowiadam mu " Tak Wojtek, podoba mi sie na rejsie " :)))

Anonimowy pisze...

to oczywiście napisalam ja- MARTA VEL KASIA :)))

Zuzia pisze...

ja chcialabym jedna rzecz tylko zaznaczyc, na przyszlosc, moze sie przydac ;) NIE MYLIC RADOSCI Z WIDOKU LOSI Z UPOJENIEM ALKOHOLOWYM!!! chociaz przyznam, ze objawy moga byc deczko nakladajace sie :)

robin pisze...

czyli że w tym przypadku to co to było? :>

Zuzia pisze...

wiesz jak jest. ja ci moge powiedziec. ale pozniej bede musiala cie zabic.

bart pisze...

to byl wyjatkowy dzien, bo kiedy przybylem w owe miejsce, wszyscy juz byli niezle nabzdryngoleni. Jedni siedzieli drudzy chcieli płynąć. No może Kuba jedynie nie sprawiał takiego wrażenia, gdzieś tam na rufie siedzial i przygladal sie w wodzie przy blasku ksiezyca niczym jakas dziewica od Mickiewicza.
Ale oczywiście długo nie trzeba było czekać i po trzech wsiceklych zaznałem owego blogostanu i mogliśmy już kontemplować mazurskie dziewczyny na wspólnej częstotliwości. Tylko jaki byl powód, ze sie wdałem w potyczki słowne z Dodą, przez co zostałem nazwany chyba oportunistą czy ekshibicjonistą czy jakimś tam innym nistsą, ale nieważne, na pewno nie masonem. Tego dnia pamiętam prawie wszystko robiliśmy wspólnie, wspólnie zaśpiewaliśmy trubadurów w mojej fabii na 4 głosy w czterech tonacjach :) wspólnie śpiewaliśmy 100 lat dla Robina, wspólnie piliśmy wściekle ze wspólnych kieliszków. I kiedy poszliśmy się wspólnie wysikać to wtedy chyba natrafiliśmy na tych grajków, co im trzeba było gardła posmarować żeby tak nie charczeli. Wtedy to diabeł mnie podkusił i wyjąłem to owe "zielone", i już dalej nie pamiętałem co robiliśmy wspólnie ...
na pewno wspólnie śpiewaliśmy z grajkami :)

Anonimowy pisze...

Kapten maj kapten! moja Blodughadda – moj dzien pierwszy – wasz dzien czwarty- wejscie smoka –wygladalo mianowicie tak:
Droga w pociagu relacji Bystok-Giż uplynela blogo przy gawędzie radiowej o emeryturach pomostowych przerywanej dywagacjami: „zamknac czy otworzyc okno”.[oczywiscie, ze otworzyc!]. Widoki z okna bajeczne, pogoda cudna.
Wysiadlszy z pociagu nie ujrzalam pocztu powitalnego, gdyz zaloga na dobre rozbujana gdzies miedzy mostami i pomostami wyklikala mi smsa (a dokladnie siostra sister Agata vel alias Zuzia):
"Lolu my jeszcze 2 godziny moze krocej :( idz na piwo i szukaj portu Dalba".
Wiec co bylo robic? - podreptala ja tam unej, w kierunku wskazanym mi przez losowo wybranego przechodnia. Droga dluga nie byla ale dalo sie wycisnac z tego 2 bary. I takoło pękli 3 Zywce oraz jedna porcja frytek 
Gdy czas zaczal sie juz dluzyc radosnie nadciagnela zaloga oraz spiew, hulanki i swawole 
Kiedy blodughadda whlonela mnie na poklad bylo mi juz bardzo dobrze  Asymilacja z pokladem zainaugorwana zostala z hukiem. Spalam zabujana zoladkowa, atmosfera oraz falami. A w plecaku grzecznie i cichutko dojrzewaly do uroczystego wejscia - rozowe kaloszki...